Co nowego w muzeum?

Tajemnicze Tatry: część 28 Polski Matterhorn

Tajemnicze Tatry: część 28 Polski Matterhorn

Tym razem Muzeum Tatrzańskie ląduje w Tatrach Wysokich. Pod strzelistą górą, która dumnie dźwiga się w niebo. Ten tatrzański szczyt przypomina z daleka kościół i tym kształtom zawdzięcza swoją nazwę. Zaiste piękna to katedra, godna Stwórcy. Oglądany od Czarnego Stawu lub z Dolinki Zielonej Gąsienicowej, zachwyca strzelistością i wyniosłością, gdyż pnie się w niebo śmielej od lekko przyciężkawej bryły Świnicy, czy trójki Granatów. Ktoś powie klasyczne piękno. Będzie miał absolutną rację. Mowa o szczycie Kościelca (2155 m), jednym z najbardziej znanych szczytów w okolicy Hali Gąsienicowej.

„Tany idą znakomicie”

Są góry charakterystyczne dla pasm, nad którymi się wznoszą. Znane są wszystkim, ale kilka z nich przypomnijmy. Mount Everest z Przełęczą Południową, poorany Żlebami Nortona i Hornbeina jest absolutnie nie do podrobienia. K2, czyli  Chogori, Król Gór króluje nad górami Karakorum i od razu widać, że jest najwyższy. Nanga Parbat widziana z Baśniowej Polany uderza ogromem lodowych ścian i potężnym przewyższeniem. Podobnie Kangczendzonga, w której zaklętych jest ponoć „pięć skarbnic wielkiego śniegu”. W Tatrach Gierlach nie od razu uzyskał miano „króla tatrzańskiego”, bo Łomnicę długo uważano za najwyższą.

A jaki szczyt wydaje się podobny do bohatera naszego tekstu? Jest taki. Matterhorn urokliwie wznosi się nad doliną ponad szwajcarskim kurortem Zermatt i nad słoneczną doliną Aosty we Włoszech. Jednak gdyby porównać z nim Kościelec, to podobieństwo na linii Matterhorn-Kościelec jest może nie uderzające, ale jednak jest. Ono właśnie wyznacza tytuł tego tekstu: Kościelec bowiem to taki polski Matterhorn.

Mniejszy od swojego alpejskiego rywala, jakby skrzesany z wielkich, granitowych bloków na miarę Tatr. Gór mniejszych od Alp, ale o podobnie zadziornym charakterze. W jego graniowe spaszty zaklęta jest historia polskiej turystyki, przewodnictwa, taternictwa, ratownictwa górskiego i narciarstwa wysokogórskiego. Pozwolę sobie przypomnieć kilka wątków około „kościelcowych”.

            Przenieśmy się zatem do XIX wieku.

Pierwsi turyści docierają pod okiem górali na Halę Gąsienicową. Pada zdobyta Świnica. A Kościelec? Stoi jakby z boku tej zdobywczej historii. Ujmując bowiem rzecz historycznie, czy też chronologicznie, Kościelec nie od początku wdarł się przebojowo do grupy najbardziej znanych szczytów polskiej części Tatr, obok takich honornych wierzchołków tatrzańskich jak: Rysy, Kozi Wierch i Świnica. Jego nazwę znajdujemy co prawda w najstarszych, wydanych w języku polskim przewodnikach księdza Eugeniusza Janoty (1860) i Walerego Eljasza (1870), ale poza nazwą nic więcej w tych książeczkach o Kościelcu się nie dowiemy. Autor zachwalał jednak Świnicę i Karb, jako cel wycieczki w rejon Hali Gąsienicowej lub dojście do Dolinki Zielonej Gąsienicowej, pomijając jednakże wejście na szczyt Kościelca. Przewodnik Eljasza był często wznawiany, wzbogacany i służył pokoleniom polskich turystów tatrzańskich. W piątym wydaniu (1896) jawi się nam przed oczami bogaty opis atrakcji wyprawy w rejon Kościelca, której punktem wypadowym była Hala Gąsienicowa: – Wnet stoimy na hali pośród licznej osady pasterzy i pasterek, gdzie nietrudno o zabawę, bo przy skrzypkach i ochocie tany idą wyśmienicie. Teraz tu goście mają dla siebie osobny szałas ucywilizowany, gdy Towarz. Tatrzańskie nabyło wielką część Hali Gąsienicowej, a razem z nią dwa szałasy. Z tych jeden przerobiono na gospodę dla turystów, a drugi na kuchnię. Lud ten halę zowie u stawów, bo na jej obszarze mieści się sporo jezior, które oglądamy przy wycieczce na Świnnicę. Leżą one w zachodniej połowie doliny, we wschodniej jest jeden, ale najwspanialszy i do niego mamy właśnie podążyć… Staw Czarny ma mniej więcej kształt trójkąta, z wierzchołkiem zwróconym ku grzbietowi Tatr. W odległości 20 metrów d brzegu wschodniego sterczy mała wysepka, porosła kosodrzewiną, na którą zwykli wstępować goście , pływając tratwą po jeziorze. Wokoło niej staw jest tylko 4 metry głęboki. Powierzchnia Czarnego Stawu 22,8 hektara (blisko 41 morgów) wynosząca, daje mu co do rozległości trzecie miejsce w szeregu jezior tatrzańskich (po wielkim Stawie i Morskim Oku), a co do piękności mało ma współzawodników. Leży on już w górskim zasięgu kosodrzewiny i dlatego ma więcej charakteru dzikiego, niż Morskie Oko… Po zrobieniu ścieżki na przełęcz popod karb między Kościelcem Małym a Wielkim, można udać się na zwiedzenie wszystkich stawów Gąsienicowych i wracać drugą połową doliny wprost na halę, a stamtąd zwykła drogą przez Królową na Kuźnice do Zakopanego (s. 213-216).

Tyle Walery Eljasz.

Znad Czarnego Stawu szczyt Kościelca dźwiga się 533 metry wyżej. Widok jest przepiękny i wysokogórski. Z tego miejsca Kościelec prezentuje się chyba najlepiej.

            Zmieniały się czasy. Zmieniali ludzie, ale pasja do gór pozostała…

 Polska odzyskała niepodległość, a dla kolejnego pokolenia zdobywanie Tatr stało się wielkim wyzwanie. Jednym z najbardziej zasłużonych dla turystyki polskiej byli Tadeusz i Stefan Zwolińscy, którzy w swoim przewodniku po Tatrach i Zakopanem z 1930 dokładnie opisują wejście na Kościelec: – Kościelec (2159 m) stanowi ramię boczne, dzielące Dolinę Stawów Gąsienicowych na dwie gałęzie. Odznacza się on pięknym i śmiałym kształtem, przypominającym z daleka wieżę czy dach kościoła – stąd nazwa. Szczyt jego dzieli się na dwa wierzchołki: północny, powszechnie zwiedzany, i południowy. Między Kościelcem a leżącą w grani wysokich Tatr Polskich, Zawratową Turnią, leży ku pd. głęboka, trudna do przejścia Przełęcz Mylna. Widok ze szczytu Kościelca na wszystkie Stawy Gąsienicowe i pobliskie stawy – ciekawy. Wyjście dość łatwe. Droga: z prz. Karbu za znakami czerwonymi, po głazach ku Pd. Wychodzimy dość stromo na szeroki grzbiet Kościelca i wznosimy się nim po płytach i trawkach, trzymając się lewej jego krawędzi. W dolnej części grzbietu podchodzimy po płytach pod kilku metr. Wysoki próg skalny, który pokonujemy płytkim skośnym kominkiem nieco na prawo od grani. Wyżej wznosimy się po głazach i łatwych stopniach w pobliżu grani – na północny wierzchołek (45 in.). Przejść stąd można grania na południowy wierzch. i na Przeł. Mylną (trudna wspinaczka), s. 179-180. To opisane powyżej przejście – granią Kościelców na Przełęcz Mylną – stało się jedną z klasycznych dróg graniowych dla wspinaczy pokolenia międzywojennego, a także dla bardziej doświadczonych turystów tatrzańskich tamtej epoki. A teraz czas w tymże artykule na kościelcowe historie sprzed lat.

Kościelcowe, tatrzańskie historie…

Wokół nas pobrzmiewają jeszcze niesłabnącym echem różne kościelcowe historie, związane z ludźmi gór różnych epok, naprowadzają moje myśli na kilka sytuacji. Wielka to przyjemność móc pogrzebać w starych przewodnikach z archiwum Muzeum Tatrzańskiego, artykułach z „Taternika”, „Pamiętnika TT”, odnajdując na ich kartach ślady wielkiej pasji górskiej. Pooglądać archiwalne fotografie i stare, tatrzańskie płótna. Poorane bliznami czasu, drobnymi niedoskonałościami i pęknięciami. I przekazać tę wiedzę dalej. Kościelec jest obecny w literaturze górskiej , ale i na obrazach Walerego Eljasza, Stanisława Witkiewicza – twórcy stylu zakopiańskiego, Rafała Malczewskiego – jednego z współtwórców „mitu Zakopanego” i wielu innych artystów. Taternicki charakter ma wiersz znanego narciarza, Karola Zająca, pod tytułem „Zachodnia ściana Kościelca”,  z roku 1933.

Na pewno warto w tym miejscu wspomnieć pierwszego zdobywcę Kościelca, Antoniego Hoborskiego, który wszedł na ten szczyt w roku 1845. Niestety, nic więcej o tej postaci samotnego zdobywcy Kościelca nie wiemy. Zimą pierwsi na tym szczycie, używając nart i raków, byli znany lwowski taternik Roman Kordys i Mieczysław Karłowicz w dniu 24 stycznia 1908 roku. Pierwszą część wycieczki odbyli na Karb na drewnianych nartach. Następnie wbili narty  w śnieg, założyli na buty raki, czekany od Mizzi Langer z jej sklepu w Wiedniu błysnęły w słońcu. Wspinacze konsekwentnie kontynuowali powietrzną wspinaczkę. Raki pewnie lekko zgrzytnęły od czasu do czasu na kościelcowych skałkach. Na szczycie z pewnością mieli czas na oglądanie ciekawej panoramy, bo Karłowicz nie akceptował pośpiechu podczas zwiedzania gór, lubił dotknąć „piękna wszechbytu” i odczuwał z Tatrami coś z rodzaju niezwykłej więzi. Widać ją w jego tekstach, widać także na fotografiach. Karłowicz słusznie zauważył, że Kościelec to jedyny szczyt w otoczeniu Hali Gąsienicowej, z którego widać wszystkie stawy, rozlokowane u jego stóp w tej pięknej tatrzańskiej dolinie. Życie Karłowicza, które toczyło się gdzieś pomiędzy muzyką a Tatrami, znalazło swój finał na wschodnich stokach Małego Kościelca. 8 lutego 1909 roku lawina śnieżna zasypała Mieczysława Karłowicza podczas jego samotnej wycieczki w Tatry. Chciał wypróbować tego dnia swój nowy aparat fotograficzny. Zginął w wieku 33 lat. Karłowicz z gór to była wspaniała postać. Tatry wydobyły na wierzch jego najlepsze cechy charakteru: piękno myśli i czynów, konsekwencję w działaniu, profesjonalizm, który dotyczył jego działalności w górach, zarówno taternickiej, jak i pisarskiej, czy wreszcie fotograficznej, odwagę i rozwagę oraz świetną kondycję.

Poznał całe Tatry w ogóle i szczególe.

One Go stworzyły, a potem zabiły.

Jakie życie taka śmierć.

            Jedna z kościelcowych historii dotyczy przyjaciela Karłowicza. Człowieka wielu żywiołów, kierownika TOPR i założyciela Pogotowia – Mariusza Zaruskiego. Kościelec to miejsce, gdzie Zaruski i Stanisław Zdyb dokonali ekstremalnego zjazdu na nartach w roku 1911. Jego trasa prowadziła ze szczytu po pokrytych śniegiem granitowych płytach na Karb. Zjazd z Kościelca tak opisuje Zaruski w swoich wspomnieniach Na bezdrożach tatrzańskich: – Wiążemy się liną i ruszamy. Twardy i stromy śnieg, rozciągający się między dwiema przepaściami a gęsto poprzerywany lodowemi polami, nakazywał nam wielką uwagę i zupełnie usprawiedliwioną ostrożność, upadek na tych płaśniach mógł pociągnąć za sobą fatalne następstwa. Asekurowaliśmy się przeto kolejno w ten sposób, że gdy jeden z nas stał niżej o długość liny (25 metrów) mocno w śnieg wkopany, drugi puszczał się na dół i zatoczywszy wielkie półkole, zatrzymywał się o 50 metrów od miejsca, z którego wyruszył. Tak kolejno wielkimi łukami zjechaliśmy do progu lodowego, ale i tu nart nie odpięliśmy. Jechałem pierwszy. Narty poniosły mię jak wściekłe, panowałem jednak nad niemi, zatoczyłem łuk i obróciwszy się na drugą stronę, zbliżałem się do kresu swego zakosu, gdy narta mi się podwinęła na buli lodowej i upadłem. Od razu z zawrotną szybkością zacząłem spadać. Od razu też, leżąc, miałem już czekan pod pachą i z całej siły nim hamowałem. Czekan szarpał się i zgrzytał po lodzie, czułem jednak, że jestem panem sytuacji i zwalniam biegu. Jakoż po chwili się zatrzymałem. Równocześnie prawie poczułem targnięcie liny, która się skończyła. Zapraszam Państwa do lektury zimowego numeru kwartalnika „Tatry” TPN, gdzie opisałem ze szczegółami zjazd Zdyba i Zaruskiego z wyniosłego Kościelca.

Pamiątką po Zaruskim jest Żleb Zaruskiego we wschodniej ścianie Kościelca, który stromo spada w kształcie litery S do Czarnego Stawu Gąsienicowego. Jest też w tym rejonie Rysa Zaruskiego.

            Kolejną opowieść nazwałbym: narodziny legendy.

Na zachodniej ścianie rozpoczęła się i zrodziła górska legenda Wiesława Stanisławskiego. Pisaliśmy już o Nim wielokrotnie na stronie Muzeum. Bo też jest to tatrzańska postać, do której zawsze warto wrócić. Ten świetny wspinacz, jeden z największych w czasach międzywojnia, pokonał w roku 1928 zachodnią ścianę Kościelca. Wspinał się na niej z Justynem Wojsznisem. Tutaj zrodził się styl jego wielkich przejść, tutaj po raz pierwszy pokazał, że idzie drogą jednego z największych zdobywców tatrzańskich ścian. Droga o dzisiejszej wycenie V-, stała się jedną z klasycznych dróg w otoczeniu Hali Gąsienicowej.

A Stanisławski?

Jego rozmach skierował Go w największe tatrzańskie ściany. Po złoty promień swojej górskiej pasji próbował sięgnąć na tej samej ścianie znany wspinacz Mieczysław Świerz. Rok po przejściu ściany zachodniej przez Stanisławskiego zjawił się pod ścianą z towarzyszem, chcąc pokazać i udowodnić młodemu pokoleniu taterników i sobie, że nic nie stracił ze swoich umiejętności, że nadal jest świetnym wspinaczem. Było to 5 lipca 1929 roku. Podczas wspinaczki Świerz odpadł od ściany, a sizalowa lina nie utrzymała siły szarpnięcia odpadającego taternika i pękła. Ciało taternickiego asa głucho uderzyło w skały poniżej komina, który został nazwany Kominem Świerza.

Kolejna opowieść ma tytuł: poślizgnięcie…

Na stokach Kościelca zakończyło się życie Jana Długosza „Palanta”, jednego z najwybitniejszych polskich i europejskich wspinaczy przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Długosz 2 lipca 1962 roku szkolił na stokach Kościelców żołnierzy z formacji powietrznodesantowych i przechodząc od jednej grupy żołnierzy do drugiej, poślizgnął się (poprzedniego dnia w nocy był mróz) i spadł w przepaść z grani Zadniego Kościelca, ginąc na miejscu. Znowu ściana Kościelca zabrała jednego z Wielkich. Nie pierwszego, nie ostatniego.

            Wspomnienie sprzed ponad 25 lat: Cywiński i Malinowski. Otoczenie Kościelca to także wspomnienie o wielkich wspinaczach tych małych gór, których udało mi się chociaż trochę poznać. Mowa o Piotrze Malinowskim i Władysławie Cywińskim. Jedna była cecha wspólna dla ich działalności. Lekkość i szybkość. Pięknie się starzeli, chociaż tak naprawdę mało który z młodych potrafił za nimi nadążyć. Kościelec i jego okolice  były widownią ich niezwykłego wyczynu, kiedy w ciągu jednego dnia, wspinając się bez asekuracji, przeszli kilka dróg na Granatach. Wspinali się, zbiegali do Czarnego Stawu i rozpoczynali kolejną drogę. Piotr odszedł nagle po zabiegu łąkotki, a Cywiński spadł z Tępej. Malinowski wśród swoich wielu dokonać górskich i ski-alpinistycznych miał na koncie zjazd na nartach Kominem Drewnowskiego. Największego pod względem stopnia trudności (6) zjazdu na nartach przez „Załupę H” dokonał na Zadnim Kościelcu znany przewodnik i ratownik TOPR, Edward Lichota. Warto przytoczyć w tym miejscu świetne słowa Edka, który kiedyś powiedział: – wszystkie moje działania w Tatrach wykonuję z szacunkiem dla gór. Tak powiedziałby pewnie i Zaruski i Karłowicz ale i Włodek oraz „Maliniak”:)

Tatrzańskie powroty…

            Dzisiaj setki turystów latem wchodzą na szczyt Kościelca. Zimą jest ich znacznie mniej. Od Karbu czarny szlak śmiało pnie się w górę. Nie ma tu żadnych sztucznych ułatwień w postaci łańcuchów, czy klamer. W razie oblodzenia lub po deszczach, należy zachować tutaj szczególną uwagę. Jest za to do pokonania kilka trudnych miejsc, zarówno w wejściu, jak i zejściu. Jest stromy prożek o trudnościach 0+ w skali taternickiej. Wejście na szczyt z Karbu potrwa ok. 50 minut – godziny, a zejście 40 minut. Szczegółowo szlak na Kościelec opisuje przewodnik „Tatry Polskie”, autorstwa Józefa Nyki. Pozycja, która powinna się znaleźć w biblioteczce każdego turysty górskiego. Wchodząc na szczyt pamiętajmy, że idziemy szlakami chwały Karłowicza, Stanisławskiego, Długosza, Świerza, Cywińskiego i Malinowskiego. Być może takie podejście do gór spowoduje, że sięgniemy częściej do literatury, dawnych opisów i przewodników. Schodząc w Dolinę Zieloną Gąsienicową popołudniową porą możemy nacieszyć oczy zielonym kolorem, charakterystycznym dla lata w Tatrach, szeroką przestrzenią, pawiookimi stawami i stromymi zerwami turni. Może mimowolnie usłyszymy w tym pejzażu ciszę, ale i muzykę Karłowicza, szybkie kroki Cywińskiego, czy uderzenie czekana Zaruskiego?. Czasami stado łań przebiegnie zgrabnie niedaleko ścieżki, czasem przeleci wesoły pomurnik, albo ścieżkę zagrodzi niedźwiedź brunatny. Zimą  wielki błękit nieba jakże pięknie kontrastuje z bielą śniegów i ciemnym kolorem turni. Zima i wiosna na Kościelcu są według mnie najpiękniejszą porą.

 Pamiętajcie, że w wędrowaniu po Tatrach ich przyroda jest najważniejsza, nadrzędna. A widok? Także jest ważną częścią górskiego świata. Jedyne słowo, które ciśnie się na usta to zachwyt. Zachwycić się górami, takimi jak Kościelec, to ważna rzecz. Odstawić na bok wszystko: normalne życie, na chwilę rodzinę, pracę i przyjaciół. Wejść w inny wymiar. Inny świat. Górski świat. Dążyć wysoko. Wspinać się i poznawać góry i dać się im uwieść. To nie egoizm, lecz ważna rzecz. Przecież to, co naprawdę wartościowe jest wysoko, na Kościelcu i innych tatrzańskich szczytach.

 

Tylko tam.

Niech te kilka zaledwie kościelcowych historii będzie motywacją do wyjścia w góry i poszukiwania nowych. Tego Państwu życzymy.

 

Tekst i zdjęcia: Wojtek Szatkowski/Muzeum Tatrzańskie

Zdjęcia współczesne: Wojtek Szatkowski

Zdjęcia archiwalne: Józef Oppenheim i zbiory Muzeum Tatrzańskiego

Wpisz szukane wyrażenie